środa, 4 maja 2011

Nieśmiertelność w świecie skończonym

Nieśmiertelność. Któż z nas o niej nie marzył? Rozumiemy ją przede wszystkim jako nieśmiertelność fizyczną, pojmując ten stan jako potencjalnie nieskończenie długi czas przebywania naszego ciała obdarzonego świadomością w jakimś świecie materialnym. Odróżniamy ją tym samym od nieśmiertelności duchowej, pozostawiając tę kwestię religii. Mamy jednocześnie nadzieję, że gdyby realizacja koncepcji nieśmiertelności fizycznej nie miała się ziścić w ciągu naszego pobytu w fizyczności, to czeka nas ta druga pozostająca jednak dla żyjących jedynie obietnicą.
I chociaż nie ma i nigdy nie było dowodów na możliwość osiągnięcia stanu nieśmiertelności fizycznej, to wszyscy wszak chcemy wierzyć w tę ideę i większość z nas byłaby gotowa poświęcić dla niej wszystko, gdybyśmy tylko mogli ujrzeć cień szansy zmaterializowania się tego największego z marzeń ludzkości. Tymczasem jednak musimy się zadowalać koncepcją nieśmiertelności duchowej, personifikowanej w naszej kulturze pod postacią duszy nieśmiertelnej. Myśl ta w takiej lub zbliżonej formie przejawia się jako postulat w każdej niemal religii. Wiążąc się zawsze jednak z życiem doczesnym, nakłania nas do postępowania w sposób przez daną religię zalecany, obiecując nam realizację jego w życiu pośmiertnym. Tak więc religie obiecując nam nieśmiertelność stawiają jednak pewien warunek. A jest nim konieczność śmierci.
Możemy również rozważyć nieśmiertelność genetyczną, będącą w uproszczeniu spłodzeniem potomstwa. Jednak tu przekazując nasz zapis genetyczny nie przekazujemy naszych doświadczeń, wiedzy i tego wszystkiego, czym stajemy się w czasie naszego pobytu na tym świecie.
Jakkolwiek nieśmiertelność jest najbardziej rozpalającą ideą w historii ludzkości, to w świecie obecnym napotyka na pewną barierę. Dawniej, w czasach „przednaukowych” i „wczesnonaukowych” wszechświat był dla człowieka nieskończonością. Samo to pojęcie filozofowie rozważali już tysiące lat temu. Bardziej jednak niż o pojęcie i jego filozoficzną interpretację chodzi tu o stan faktyczny. A określić go można jako bliżej niezidentyfikowany byt nieograniczony wielkościowo ani czasowo. Innymi słowy wszechświat pojmowany jako byt bez granic terytorialnych, bez początku i bez końca. Byt taki jawi się niemal jako istota boska. Istota tajemnicza, doskonała i niezrozumiała.
Wiemy już jednak, że wszechświat jaki znamy miał swój początek. Narodził się z punktu w procesie zwanym dziś Wielkim Wybuchem. Tak więc odebraliśmy mu atrybuty boskości określając czas, w którym powstał, mierząc wagę centymetra sześciennego materii, która ów punk tworzyła. Mało tego, określając jego początek i opisując proces jego genezy musimy przyjąć jego skończoność. I chociaż nie wiemy tak naprawdę, jak będzie dalej przebiegała jego ewolucja i chociaż zgodzimy się, że jego granice są niezwykle odległe, to przyjąć jednak musimy jego skończoność, a co za tym idzie możliwość jego opisania, a samo już to jest zaprzeczeniem jego boskości.
Jakże zatem poszukiwać fizycznej, czy nawet duchowej nieśmiertelności, w ośrodku, który jest skończony nie może zatem przyjąć bytu, którego koncepcja z samego założenia musi wyrastać poza jego ogromne, lecz istniejące wszak ramy?
Gdzie tu miejsce na Boga Nieskończonego?
Może jednak istnieje?
Bo co było przed momentem, w którym całe istnienie miało postać punktu?
A czy nasz wszechświat jest jedynym?
A jeśli nie, to co jest poza nim?
Pytań takich jest nieskończona ilość. Możliwa jest również nieskończona ilość odpowiedzi.
Która z nich jest jednak prawdziwa?
Którą chcemy usłyszeć?
Wszak nauka nie powiedziała nam dotychczas nic, co mogłoby stanowić drogowskaz na autostradzie do nieśmiertelności.
Odsuwa nas wręcz od niej powodując smutek i tęsknotę za każdą minioną już sekundą.
Czy więc należy ją odrzucić?
Chyba nie, bo wśród milionów możliwych koncepcji może być również i taka, że wszystko, co poznajemy zostało stworzone tylko po to, byśmy nie nudzili się jako ludzkość podczas naszego pobytu na Ziemi. Pobytu, który jest jedynie drzwiami prowadzącymi nas do świata Demiurga.
I być może nasze życie jest jedynie poddającym się naszej percepcji i opisowi odcinkiem na nieskończenie długiej prostej?

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

poniedziałek, 2 maja 2011

Krzyże i obcięte uszy

Nikomu nie bronię wierzyć. To każdego osobista sprawa. Nie uważam, by był to jakiś dar i by było to do czegokolwiek potrzebne, niemniej jednak szanuję potrzebę wiary i nikomu nie staram się jej odebrać. I taki pogląd jak ja ma większość ateistów. Również deistów, panteistów i agnostyków.
Zwracam jednak uwagę, że w drugą stronę to nie działa... Wierzący (nie wszyscy oczywiście – dla potrzeb tej wypowiedzi określam tym mianem fanatyków), postanowili uszczęśliwić wszystkich na siłę i narzucić im swoje przekonania. „Dzięki” nim muszę codziennie oglądać w telewizji „walki” pod krzyżem, pod symbolem, którego wcale oglądać nie chcę. Również w Sejmie, szkołach i urzędach, jednak grupa fanatyków uznała, że każdy ten widok musi pokochać.
            Tak się składa, że któregoś dnia w wiadomościach sąsiadowały ze sobą dwie informacje. Jedna była o tym, co powyżej, druga o pięknej afgańskiej dziewczynie, którą za cudzołóstwo pozbawiono nosa i uszu. I uważam, że zrobili to tacy sami „mądrale”, jak „obrońcy krzyża”, czyli fanatycy religijni. Bo tego właśnie prowadzi fanatyzm. Prowadzi do segregowania ludzi na lepszych i gorszych. W Afganistanie tymi gorszymi ludźmi są kobiety, u nas według fanatyków ci, którzy nie chcą się podpisać pod wyznawanymi przez nich „wartościami”. Gdyby tym naszym rodzimym pozwolić obcinać członki swoim przeciwnikom, na pewno by z tej możliwości skorzystali.
Tak rozumiana wiara, to oczywiste zło.
            W tym całym zamieszaniu dochodzą jeszcze kwestie prawne związane z tego typu nielegalnymi instalacjami, jak również sprawy polityczne, jednak ten aspekt chwilowo pominę, bo po pierwsze nie chcę rozmywać sensu tej wypowiedzi, a po drugie będę miał o czym napisać następnym razem.
            Na zakończenie zauważę tylko, że w pewnym sensie ta historia budzi moją radość. Dlaczego? Bo dla wielu pokazuje czym jest religia i fanatyzm. Jeśli choć jedną osobę odciągnie to od wiary, to znaczy, że całe zamieszanie miało jakąś wartość.

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Pozwólmy idiotom przenieść się na lepszy świat!

Znacie "Logo"? Takie pismo. Świetna gazeta dla każdego gadżeciarza. Czyli innymi słowy dla każdego faceta. Mnóstwo niezbędnych w naszym życiu urządzeń, których obsługi i tak nie zdążymy pojąć w okresie ich fizycznej zużywalności. A jeżeli zbliżymy się za bardzo do tej hermetycznej wiedzy, producenci zastąpią nasze urządzenia nowszymi, jeszcze bardziej skomplikowanymi i o jeszcze krótszym okresie przydatności do użycia. Ale to tak na prawdę nie ma znaczenia, bo bycie gadżeciarzem nie polega na rozumieniu, a na samym hedonistycznym posiadaniu czegoś bardziej cool, niż ma kolega zajmujący biurko obok.
Tak, czy inaczej gazeta jest fajna, bo prócz wskazania nam drogi, którą powinniśmy podążać (he, he), ma naprawdę lekki i pełen oddechu styl. Mówię poważnie. Równie dobrze wygląda na tylnym siedzeniu limuzyny, w tramwaju, w poczekalni (boże uchowaj), stomatologicznej, jak i w miejscu ustronnym, gdzie w ciszy i spokoju można spalić pierwszego w danym dniu papieroska.
A do tego wszystkiego świetne testy produktów spożywczych wykonane na Matuszewskim oraz artykuły o zabarwieniu przygodowo-podróżniczym.
No i właśnie tu przechodzimy do sedna tego wywodu. Przeczytałem tam kiedyś (dosyć dawno) artykuł o szlaku zwanym "Orlą percią". Autora niestety nie pamiętam. Otóż autor tego artykułu wybrał się na ten szlak z Panem z TOPR-u, oraz z himalaistą. Zaopatrzył się w kask, pas asekuracyjny oraz lonże, bo jak przyznał, ma lęk wysokości. Ja też! I właśnie dlatego nigdy nie byłem na "Orlej perci". Daleki byłem zawsze od myśli rozstania się z życiem słysząc swój własny krzyk w przepaści i widząc zbliżające się skały żądne mej gamoniowatej krwi i słabowatych kości.
Ale autor tego artykuł dał mi nową nadzieję. Kupię cały ten sprzęt, wynajmę profesjonalnego taternika i pójdę. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że wrócę cały i zdrowy. Prawdopodobnie.... Może przerażenie zmieni nieco wyraz mej twarzy, a oczy lekko wyjdą mi z orbit. Podobno jednak takie objawy ustępują po szybkiej kuracji napojami wyskokowymi. I super!
Czemu sam więc na to nie wpadłem dawno temu? A no może i wpadłbym, tylko moje ego nie godziło się na bycie największą ciamajdą na szlaku. Pewnie nie chciałem być mijany przez lekko podchmielonego wąsacza, przeskakującego, zwinnie niczym kozica, obok mojego, przywiązanego do ściany lonżą, tchórzliwego ciała. Ale po tym artykule już wiem, że jest nas co najmniej dwóch, a to zawsze raźniej.
Moją uwagę zwróciło coś jeszcze. Ktoś, w wersach tego artykułu rzucił pomysł, że można by przecież na całej długości szlaku rozciągnąć stalowe liny, do których przypinaliby się niedoświadczeni turyści, co zapewniłoby im poziom bezpieczeństwa zbliżony do tego, jaki oferują windy w ich biurach. Na to ktoś inny odparł, że po co? Że lepiej byłoby zdjąć wszelkie istniejące zabezpieczenia i szlak stałby się dostępny tylko dla naprawdę wytrawnych turystów.
I pomimo całego nagromadzonego we mnie lęku przed kilkusetmetrowymi dziurami, szczerzącymi do mnie zęby skał, muszę się z tym zgodzić!
Czy naprawdę musimy umożliwić każdemu gamoniowi zadeptanie i zaśmiecenie wszystkich najpiękniejszych zakątków naszego świata?
Nie, nie musimy. Wiem że zdjęcie zabezpieczeń spowoduje, że kilku Panów Referentów i kilka Pań Księgowych przeniesie się na lepszy świat po trwającym kilka sekund bezwładnym locie. Ale ostatecznie, to ich problem i ich odpowiedzialność za własne czyny. Ci, którym naprawdę zależy, żeby to dosłownie "przeżyć" kupią sprzęt i skorzystają z pomocy specjalistów. A jak będzie pięknie, gdy nie spotkamy tam tysięcy krzykaczy....
Przeżyłem biały szkwał na Mazurach. Przeżyłem go dosyć miło. Na pierwszym, niezbyt mocnym, podmuchu dopłynąłem do pomostu i całą resztę zajścia przeżywałem pijąc herbatkę. Mój kolega zrobił podobnie w innym miejscu i czasie. Pewnie dlatego, że mamy doświadczenie i (co myślę ważniejsze!) odrobinę rozumu.
Jaki z tego wniosek? Że czasami trzeba zrozumieć, że przyroda jest silna i nie zawsze nam przychylna.
Po co więc mamy umożliwiać milionom całkowicie nieprzygotowanych ignorantów przeżycie przygody zarezerwowanej tylko dla nielicznych? I to za pieniądze z moich podatków! Niech każdy sobie zafunduje to samodzielnie, poprzez nabywanie wiedzy i sprzętu.
A moje pieniądze proszę przeznaczyć wówczas na dokarmianie tych nielicznych już świstaków. I na podwyżki dla chłopaków z TOPR-u. I z SAR-u.

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Pozwólmy idiotom przenieść się na lepszy świat!

Znacie "Logo"? Takie pismo. Świetna gazeta dla każdego gadżeciarza. Czyli innymi słowy dla każdego faceta. Mnóstwo niezbędnych w naszym życiu urządzeń, których obsługi i tak nie zdążymy pojąć w okresie ich fizycznej zużywalności. A jeżeli zbliżymy się za bardzo do tej hermetycznej wiedzy, producenci zastąpią nasze urządzenia nowszymi, jeszcze bardziej skomplikowanymi i o jeszcze krótszym okresie przydatności do użycia. Ale to tak na prawdę nie ma znaczenia, bo bycie gadżeciarzem nie polega na rozumieniu, a na samym hedonistycznym posiadaniu czegoś bardziej cool, niż ma kolega zajmujący biurko obok.
Tak, czy inaczej gazeta jest fajna, bo prócz wskazania nam drogi, którą powinniśmy podążać (he, he), ma naprawdę lekki i pełen oddechu styl. Mówię poważnie. Równie dobrze wygląda na tylnym siedzeniu limuzyny, w tramwaju, w poczekalni (boże uchowaj), stomatologicznej, jak i w miejscu ustronnym, gdzie w ciszy i spokoju można spalić pierwszego w danym dniu papieroska.
A do tego wszystkiego świetne testy produktów spożywczych wykonane na Matuszewskim oraz artykuły o zabarwieniu przygodowo-podróżniczym.
No i właśnie tu przechodzimy do sedna tego wywodu. Przeczytałem tam kiedyś (dosyć dawno) artykuł o szlaku zwanym "Orlą percią". Autora niestety nie pamiętam. Otóż autor tego artykułu wybrał się na ten szlak z Panem z TOPR-u, oraz z himalaistą. Zaopatrzył się w kask, pas asekuracyjny oraz lonże, bo jak przyznał, ma lęk wysokości. Ja też! I właśnie dlatego nigdy nie byłem na "Orlej perci". Daleki byłem zawsze od myśli rozstania się z życiem słysząc swój własny krzyk w przepaści i widząc zbliżające się skały żądne mej gamoniowatej krwi i słabowatych kości.
Ale autor tego artykuł dał mi nową nadzieję. Kupię cały ten sprzęt, wynajmę profesjonalnego taternika i pójdę. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że wrócę cały i zdrowy. Prawdopodobnie.... Może przerażenie zmieni nieco wyraz mej twarzy, a oczy lekko wyjdą mi z orbit. Podobno jednak takie objawy ustępują po szybkiej kuracji napojami wyskokowymi. I super!
Czemu sam więc na to nie wpadłem dawno temu? A no może i wpadłbym, tylko moje ego nie godziło się na bycie największą ciamajdą na szlaku. Pewnie nie chciałem być mijany przez lekko podchmielonego wąsacza, przeskakującego, zwinnie niczym kozica, obok mojego, przywiązanego do ściany lonżą, tchórzliwego ciała. Ale po tym artykule już wiem, że jest nas co najmniej dwóch, a to zawsze raźniej.
Moją uwagę zwróciło coś jeszcze. Ktoś, w wersach tego artykułu rzucił pomysł, że można by przecież na całej długości szlaku rozciągnąć stalowe liny, do których przypinaliby się niedoświadczeni turyści, co zapewniłoby im poziom bezpieczeństwa zbliżony do tego, jaki oferują windy w ich biurach. Na to ktoś inny odparł, że po co? Że lepiej byłoby zdjąć wszelkie istniejące zabezpieczenia i szlak stałby się dostępny tylko dla naprawdę wytrawnych turystów.
I pomimo całego nagromadzonego we mnie lęku przed kilkusetmetrowymi dziurami, szczerzącymi do mnie zęby skał, muszę się z tym zgodzić!
Czy naprawdę musimy umożliwić każdemu gamoniowi zadeptanie i zaśmiecenie wszystkich najpiękniejszych zakątków naszego świata?
Nie, nie musimy. Wiem że zdjęcie zabezpieczeń spowoduje, że kilku Panów Referentów i kilka Pań Księgowych przeniesie się na lepszy świat po trwającym kilka sekund bezwładnym locie. Ale ostatecznie, to ich problem i ich odpowiedzialność za własne czyny. Ci, którym naprawdę zależy, żeby to dosłownie "przeżyć" kupią sprzęt i skorzystają z pomocy specjalistów. A jak będzie pięknie, gdy nie spotkamy tam tysięcy krzykaczy....
Przeżyłem biały szkwał na Mazurach. Przeżyłem go dosyć miło. Na pierwszym, niezbyt mocnym, podmuchu dopłynąłem do pomostu i całą resztę zajścia przeżywałem pijąc herbatkę. Mój kolega zrobił podobnie w innym miejscu i czasie. Pewnie dlatego, że mamy doświadczenie i (co myślę ważniejsze!) odrobinę rozumu.
Jaki z tego wniosek? Że czasami trzeba zrozumieć, że przyroda jest silna i nie zawsze nam przychylna.
Po co więc mamy umożliwiać milionom całkowicie nieprzygotowanych ignorantów przeżycie przygody zarezerwowanej tylko dla nielicznych? I to za pieniądze z moich podatków! Niech każdy sobie zafunduje to samodzielnie, poprzez nabywanie wiedzy i sprzętu.
A moje pieniądze proszę przeznaczyć wówczas na dokarmianie tych nielicznych już świstaków. I na podwyżki dla chłopaków z TOPR-u. I z SAR-u.