środa, 27 kwietnia 2011

Historia zmyślona ale nie nieprawdopodobna.

I oto stoję w kolejce. Na drugim miejscu. Niczym węglarka podpięta do parowozu, do której to z kolei przytroczono resztę wagonów przez ludzi tu symbolizowanych. I choć pani tuż przede mną nie jest zgoła „kolejowej” postury, to jej jednak przypadło bycie lokomotywą na tejże stacji, której zawiadowca rolę kasjera pełni. Pani już ma zapłacić za zakupione towary, gdy dostrzegłszy nagle uroczy kuferek do pytania o cenę przystępuje.
-         Trzydzieści pięć złotych – odpowiada uprzejmy subiekt.
-         Dam trzydzieści – odpiera młoda dama nie bacząc na fakt iż w sklepie znajdujemy się, nie zaś na targowicy miejskiej.
Odpór ten spotyka się ze zdziwieniem młodego sprzedawcy, które w moich oczach słusznym się wydaje, gdyż we mnie również, jak mniemam, krew w sytuacji podobnej by zawrzała.
-         Pani wybaczy..., – zaczyna młodzian z sytuacjami typu powyższego najwyraźniej nieobyty – ale ja nie mogę.... Ja tu tylko...
Widzę i ja i współkolejkowicze moi, iż sytuacja subiekta świeżo upieczonego przerasta.
Ten jednak głęboki oddech wziąwszy mówi już głosem śmielszym nieco, który na wypowiedzi końcu brzmi z całą stanowczością, jakiej sytuacja wyżej opisana wymagać zaczęła.
-         Przykro mi! Nie mogę się targować. Nie jestem szefem.
„Brawo chłopie!” – myślę. Nadzieja się we mnie rodzi, że dama młoda zapłaci kwotę żądaną, lub zwolni miejsce przy kasie natychmiast, nawet kuferka wymarzonego nie zdobywając.
Płonne jednak nadzieje me, gdyż ta (odpowiedź młodziana pozostawiając jakoby nie zauważoną) rzecze w te oto słowa:
-         Dam trzydzieści dwa złote!
Cisza ogólna i nieme oburzenie kolejkowiczów jest jedyną odpowiedzią. A ponieważ cisza przekracza ów magiczny czas, po którym zwykle wydaje się kłopotliwa, przekupa nasza brnie dalej:
-         Trzydzieści trzy złote i kuferek mój!
Tu ja, dżentelmeńskim chcąc błysnąć gestem i ruch w obszarze rozliczeń gotówkowych przyspieszyć (co tak naprawdę głównym powodem wystąpienia mego było), odzywam się:
-         Szanowna Pani, jeżeli brakuje Pani tych dwóch złotych, to ja chętnie dołożę, aby mogła Pani natychmiast nabytkiem nowym się cieszyć...
O niefrasobliwości!
-         Ależ co Pan! Stać mnie na ten kuferek! Za kogo mnie pan bierze imaginując sobie, że skorzystam z pieniędzy mężczyzny wszak całkiem mi obcego!
-         Przepraszam – odpowiadam – lecz proszę wziąć pod uwagę, że obrażenie pani, czy zdenerwowanie, celem moim w żadnym razie nie było. Ja chciałem jedynie...
-         Nie wiem co pan chciał, ale...
Tu głos zawiesza lustrując mnie dokładnie i (jak czuję) wrogo.
-         Pan, to by się wziął za siebie! Ogolił by się pan przynajmniej!
Tu nadmienić muszę, że jestem posiadaczem zarostu na twarzy, przybierającego wszelako postać zadbanej „hiszpanki”. Takowoż dziadem zarośniętym w zupełności nie będąc przytyku zupełnie nie rozumiem. Jednak sprawy nie chcąc jątrzyć, wycofuję się rakiem wyglądu swego nie broniąc.
-         Tak, ma pani rację... Może rzeczywiście powinienem... Przepraszam, że wtrąciłem się....
-         Teraz to przepraszam – głos jej już w nuty piskliwe uderza – a awanturę zacząć, to pierwszy!
Tak oto sprawa zapłaty za zakupione przeze mnie towary naprzód się nie posuwa, co więcej ocierać o aferę jakowąś to wszystko się zaczyna.
-         Przepraszam – mówię ponownie, do jakiejś większej winy wszelako się nie poczuwając, i kulę się w sobie w płonnej nadziei niewidzialnym się stania.
-         Proszę ten kuferek – mówi dama, a w serce nas wszystkich współstaczy radość wstępuje, niczym uśmiech na twarzy wędrowca pustynnego, co po tygodniach niedoli oazę odwiedzi.
„Oby tylko fatamorganą oaza owa stać się nie miała” – myślę już tylko, od zabierania głosu stroniąc.
Dama płaci i wychodzi obrzucając mnie jedynie spojrzeniem pogardliwym, co i tak poczytuję za zaszczyt, gdyż na innych uwięzionych we wspomnianym ogonku nawet nie spogląda. Słowa pożegnania z jej ust nie padają.
Dokonuję więc swych sprawunków. Płacę bez targowania. Wychodzę. Świeci słońce oddycham głęboko. Słyszę:
-         Kaziu, to ten facet, co mnie obraził w sklepie – opisana wyżej dama mówi do dżentelmena jej towarzyszącego.
Spoglądam w ich stronę. Kaziu jest człekiem postury słusznej co najmniej. Z twarzy nie patrzy mu dobrze więc w te pędy usta zaczynam otwierać, by rzeczowo i uprzejmie zdać mu relację szczerą z zajścia niedawno co zaistniałego.
Nim jednak usta otworzyć mogę, szanowny Pan Kazimierz umieszcza swą ogromną jak chleb i twardą jak żeliwo kaloryferowe pięść dokładnie (co do części milimetra tysięcznych) między oczami mymi.
I leżę tak oto niewysłowioną twardość bruku pod plecami czując. Podziwiam gwiazd miliony, które tak nagle z bożej, a raczej z kazimierzowej łaski w środku dnia objawić mi się zechciały.

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Dwie plagi

Według „Słownika wyrazów obcych” plaga to: „<łac. Dosł. Uderzenie> 1. klęska, nieszczęście, dopust, kara; 2. plagi (lm), daw. Cięgi, razy, chłosta.”
Krótko mówiąc jest to coś nieprzyjemnego. W języku potocznym (wydaje mi się) plaga jest rozumiana jako choroba obejmująca duży obszar i niosąca śmierć milionom ofiar.
Wydawać by się mogło, że zdrowy rozsądek i zaszczepiona w naszych mózgach przez ewolucję chęć przetrwania powinny sprawiać, że trzymamy się od takich rzeczy z dala. A jednak nie. Nie dość, że nie trzymamy się od tego w bezpiecznej odległości, to jeszcze sprowadzamy je sobie sami na głowę. Co więcej, budujemy im pomniki i jakby tego było mało, poczytujemy je jako zalety, jako standardy moralne i na domiar złego wpajamy je następnym pokoleniom. O czym mówię? Mówię o dwóch największych według mnie plagach w dziejach ludzkości. O plagach, w porównaniu z którymi wszelkie ptasie grypy, hiszpanki, czarne ospy i cholery nie są nawet trądzikiem wieku dorastania. No, chyba że nic nie wiem otym, że trądzik zmasakrował jakąś większą ludzką populację.
Te dwie plagi to: wiara i patriotyzm. To dwie największe choroby umysłowe wszechczasów i dwóch największych zabójców. W imię wiary rozpętywano wojny, palono na stosach, kamienowano niewierne żony itd., itd...... Co gorsza wiele z tych rzeczy robi się nadal. W imię najwyższego oczywiście. Patriotyzm też zresztą wielkiego pożytku światu nie przyniósł. No chyba że za pożytek uznamy wojny, prześladowania i obozy koncentracyjne.
Te dwie choroby opierają się na debilnych przeświadczeniach, które w uproszczeniu wyglądają tak: wiara twierdzi, że istnieje jakieś „życie po życiu”, a w związku z tym nasze obecne życie (według mnie jedyne, które mamy) jest niewiele warte, a prawdziwa impreza zaczyna się później. Co więcej skrzywdzenie niewiernego daje nam bilet na tą bożą bibkę. Jakby tego było mało, możemy też na nią wpuścić (wprawdzie kuchennymi drzwiami, ale zawsze) niewiernego, pod warunkiem jednak, że jego śmierć będzie odpowiednio okrutna – możemy na przykład spalić go na stosie. Gdybyśmy jednak potorturowali go wpierw trochę, to chyba byłoby jeszcze lepiej. Co do patriotyzmu, to ten znowu zakłada, że trawa wewnątrz granic naszego kraju jest nieco bardziej zielona, ludzie lepsi i bardziej „wyewoluowani”. Jednak jeśli postawimy nasze brudne buciory na ziemi sąsiadów (bo potrzeba przecież większej przestrzeni życiowej), to tam trawa również zazieleni się bardziej.
Najlepiej wygląda jednak połączenie tych dwóch intelektualnych katastrof. Tragedia na wielką skalę będzie wówczas murowana.
            Oczywiście można powiedzieć, że nie każdy mordować za wiarę i nie każdy chce podbić jakiś inny kraj. Przecież istnieją umiarkowani wierzący i umiarkowani patrioci. Doprawdy? Może i tak jest jest. Jednak główny problem z tymi dwoma postawami polega na tym, że ich przedstawiciele twierdzą, że nie muszą nic udowadniać, to im trzeba czegoś dowodzić. Słuszność ich poglądów opiera się na przyjętych z góry założeniach. Bóg jest i kropka! Jestem patriotą, bo to ziemia moich ojców. I co z tego? Ziemią Twoich pra, pra, pra dziadków jest afryka, bo wszyscy stamtąd pochodzimy. Broń więc może Etiopii.
            Patriotyzm jednak ma pewną cechę, której nie ma wiara. Ziemię, którą tak bardzo się kocha można chociaż wziąć do ręki, można dotknąć zabytków, pojechać w góry (gdzieś indziej też oczywiście są góry, jednak te „nasze” z jakiegoś powodu są rzekomo najpiękniejsze). Wiara nie oferuje nawet tego. Czyli fanatycy zabijają za coś, czego prawdopodobnie nie ma, bo nie ma żadnego racjonalnego powodu by to „coś” musiało istnieć.
Gdy słyszę o religii i o patriotyzmie nasuwa mi się tekst Kazika: „żadna idea nie jest warta życia” – ani jednego życia – to już dodaję od siebie.

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Drogi Panie HR-owcu!

W odpowiedzi na ogłoszenia, które mnie zainteresowały przesyłam Panu (Pani) swoją aplikację.
            Do tej pory nie pisałem w tym tonie. Teraz napiszę jednak o sobie całą prawdę, a może również wspomnę o kilku rzeczach, o które zawsze chciałem być zapytany w czasie rozmowy kwalifikacyjnej, ale (jak to bywa) jakoś się nie ułożyło.
            Inspiracją do napisania tego listu było kilka spotkań, które zdarzyły mi się w okresie świąteczno-noworocznym. Otóż spotkałem kilka osób zajmujących dosyć wysokie stanowiska w dużych firmach i .... No właśnie! I jestem poruszony tym, że wystarczy być niedecyzyjną miernotą, by przy odrobinie szczęścia (i czasem znajomości) zajść naprawdę daleko. Jestem poruszony, bo przecież ci ludzie wykonują dla swoich firm jakąś pracę, więc chyba muszą wykonywać ją miernie.
            Tu muszę zaznaczyć, że nie piszę do Pana aby się pożalić i proszę w żadnym wypadku tego listu tak nie traktować. W sumie jest mi całkiem nieźle na tym świecie, ale nie tak ciekawie, jak mogło by być, gdybym to ja został zauważony. Będę szczery. Pan mnie zauważał. I to nie raz. Jednak (miewam takie wrażenie), że to były zbyt ciekawe i może zbyt intratne stanowiska, by ktoś z Pana zwierzchników nie chciał widzieć na nich kogoś sobie bliższego. Jedna Pani Prezes (właściwie zastępca zastępcy Prezesa, czy jakoś tak) nawet powiedziała mi to wprost. Trudno. Nie piszę do niej, tylko do Pana, więc wracam do sedna sprawy, czyli przedstawienia swej kandydatury.
            Mam 34 lata, wykształcenie wyższe i prawie zawsze prowadziłem własną firmę. Piszę prawie, bo przez jakiś czas zajmowałem dosyć wysokie stanowisko w niezbyt wielkiej spółce (nie swojej). Ukończyłem wprawdzie prawo, ale zawsze okazało się, że bardziej interesuje mnie ekonomia, marketing i reklama.
Pojawia się więc pytanie, czemu nie startowałem do żadnej korporacji zaraz po studiach. Odpowiem pierwszy raz szczerze: bo się pomyliłem. To była połowa lat 90-tych i uważałem wówczas, że lepiej mi będzie „u siebie”. Zresztą, co by nie mówić, wówczas nawet w małej własnej firemce zarabiałem lepiej niż większość moich znajomych w firmach o zasięgu europejskim, lub światowym. Tak więc wyciągnąłem złe wnioski i podjąłem błędną decyzję. Trudno. Żałuję.
Drugie pytanie dotyczy tego, czemu nie chcę już prowadzić własnej firmy? Odpowiedź jest prosta. Nie widzę możliwości rozwoju. OK., w jakimś stopniu można coś popychać do przodu, ale nie jest to powiązane z moim osobistym rozwojem. Nie w takim stopniu, jaki może mi zapewnić Pańska firma. Tak, tak... Nie chodzi tu głównie o pieniądze lecz o tenże rozwój i poczucie uczestniczenia w czymś dużym. Może nawet w czymś o zasięgu globalnym? Chodzi o możliwość sięgnięcia wysoko. Taką prawdziwą możliwość. Ale nie chcę tego za darmo. Chcę na to zapracować.
Rozmawiałem sobie ze wspomnianymi wyżej ludźmi i zrozumiałem, jakie oni widzą zagrożenia związane z zatrudnieniem takiego kogoś jak ja.
Zagrożenie pierwsze: nie będę umiał pracować w zespole, bo zawsze byłem swoim własnym szefem.
Odpowiadam. Zatrudniałem ludzi, więc niejako również pracowałem w zespole. Poza tym gram w koszykówkę, a to gra zespołowa. Nikt nie chce grać z kimś, kto nie potrafi być członkiem drużyny. Poza tym żegluję. Także po morzu. Proszę mi uwierzyć, tam trzeba umieć być członkiem zespołu.
Zagrożenie drugie: czy ktoś taki potrafi brać odpowiedzialność za podejmowane decyzje? I co z organizacją pracy? A praca pod presją czasu?
O rany! Prowadząc własną firmę nauczyłem się tego lepiej niż niejeden manager. Tu decyzje podejmuje się wciąż i dotyczą one nie tylko jakiegoś wąskiego zakresu, a wszelkich aspektów prowadzonej działalności. Często są to naprawdę ważne decyzje. Mogące zaważyć na istnieniu firmy. Trzeba przecież zdobywać klientów (sami do mnie nie przyjdą, bo nie zajmuję się detalem, nie prowadzę np. sklepu), trzeba dbać o zakupy, pilnować płatności, prowadzić windykację itp.  Często wszystko na raz. Tak więc radzę sobie z odpowiedzialnością i organizacją pracy, a pod presją czasu pracuję chyba od zawsze.
            Na zakończenie jeszcze kilka ciepłych słów o sobie. Jestem jednostką inteligentną, niezwykle oczytaną i zarówno ciekawą świata, jak i ten świat (w jakimś stopniu) rozumiejącą.  Interesuję się rynkami kapitałowymi i inwestuję własne pieniądze( to tak jeszcze a’propos podejmowania ryzyka i brania za nie odpowiedzialności). Jestem świetny w długotrwałym utrzymywaniu dobrych kontaktów z klientami. Jestem decyzyjny i odpowiedzialny. Jestem kreatywny, i tej kreatywności mam w nadmiarze, dlatego biorę udział w różnych konkursach i często wygrywam. Gdyby zechciał mnie Pan poznać, to przekonałby się Pan, że jestem osobą (tu zwykle użyłbym słowa „nietuzinkową”) znacznie ciekawszą od tych smutasów, z którymi się Pan użera. I jeszcze jedno. Nie jestem kimś, kto szuka nowej pracy tylko dla większych pieniędzy. Ja jestem jednym z tych, którzy naprawdę zrozumieli co chcieliby robić. Może trochę późno, ale „lepiej późno niż wcale”.
            Gdzie widzę miejsce dla siebie w Pana firmie? Zapewne w dziale sprzedaży, lub zakupów. Może również marketing. Chyba, że może Pan widzi mnie w innym dziale? Chętnie spróbuję.
            Życzę Panu wszystkiego najlepszego w nowym roku i naprawdę się cieszę, że tym razem przeczyta pan mój szczery list, a nie napuszone farmazony będące przeróbką Listów Motywacyjnych znalezionych w internecie.
            I oczywiście (aby formalnościom stało się zadość) wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych.

PS. Nie pisałem o obsłudze komputera, ani prawie jazdy, bo uznałem, że oczywistymi są moje kompetencje w tym zakresie.

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

sobota, 23 kwietnia 2011

Co z tym światem?

Pytanie samo w sobie jest wielkie i można je zadawać do woli w każdym aspekcie funkcjonowania naszej małej planetki. Mnie jednak interesuje tu tylko jeden składnik funkcjonowania rzeczywistości, w której żyjemy. Chodzi mi mianowicie o ekonomię.
A dokładnie o to, jaka będzie ta szeroko rozumiana ekonomia w świecie „pokryzysowym”. Czy rzeczywiście świat zmieni się tak bardzo? Czy jeżeli nawet, to na długo?
Wszyscy nagle twierdzą zgodnie, że potrzebne są nowe rozwiązania. Ale czy to nie jest tylko gadanie? Czy to nie jest przypadkiem tak, jak z samochodami napędzanymi elektrycznością? Gdy ropa kosztowała niemal 150 dolarów (a miała kosztować nawet 200-250), to oburzano się, że producenci aut nie mają ciekawych propozycji o napędzie elektrycznym. Zaczęli więc pokazywać na różnych targach sklecone na prędce modele koncepcyjne. Ale (spójrzmy prawdzie w oczy) kto wyda na to teraz miliony dolarów, gdy baryłka kosztuje trochę ponad 40 dolarów? A jaki jest sens takich samochodów w kraju takim jak Polska, gdzie niemal cały prąd pochodzi ze spalania węgla?
A hybrydy? Ja uważam, że to ślepa uliczka. Pomyślcie tylko o utylizacji tych zaawansowanych technologii. Mniejsze nieco spalanie nie rekompensuje ich ceny i szkodliwości. Hybryda to nie ECO, to LIFESTYLE, czy to się komuś podoba, czy nie. Tu potrzebny jest rozwój w ramach już istniejących technologii. Mam na myśli zwykły silnik spalinowy, który w dużym samochodzie będzie palił 5 zamiast 18 litrów. Jest to podobno osiągalne i nic więcej w tej materii nie trzeba tworzyć.
No więc co z tą ekonomią? Ja myślę, że nic wielkiego się nie stanie. Na pewno nic, co mogłoby na długo zmienić oblicze świata. A to dla tego, że jest w tym wszystkim czynnik ludzki. Czy ludzie, którzy zasiadali w Lechmanie, we wszelkiego rodzaju funduszach i innych instytucjach związanych z kapitałem powiedzą sobie: OK, zarobiliśmy już dość, chodźmy na emeryturę. Nie! Nie powiedzą tak. Ci ludzie znają się na swojej robocie i czekają tylko na dogodną okazję, by wrócić na rynek. Ci którzy byli najlepszymi specjalistami od akcji nie staną się jutro specjalistami od pielenia ogródków.
Obecna sytuacja sprawiła, że państwa przejmując pakiety akcji uzyskały wpływ na instytucje finansowe. To jest ciekawe, a raczej będzie ciekawe. Co się będzie działo, gdy świat „odbije”? Albo państwo będzie chciało mieć faktyczny wpływ na zarządzanie daną instytucją, albo akcje odsprzeda. Jeżeli zrobi to drugie (a na to stawiam), to świat się faktycznie nie zmieni. Banki będą robić kasę, państwa zarobią na akcjach i wszyscy będą zadowoleni.
A może jednak zwycięży pokusa zarządzania bogatą firmą i czerpania zysków z dywidendy? Za przykład niech posłużą spółki naszego rodzimego Skarbu Państwa. o doborze na wysokie stanowiska nie decydują kwalifikacje menadżerskie, a nominacje partyjne, kontrola wysokości dochodów powoduję odpływ ludzi najzdolniejszych do sektora niepaństwowego. Tak więc na dłuższą metę nie może to się udać w żadnej dużej gospodarce.
Istnieje wprawdzie coś o nazwie Grameen Bank prof. Yunusa, noblisty z 2006 roku. Dla niewtajemniczonych powiem tylko, że jest to bank w Bangladeszu, który udziela pożyczek biedniejszej części społeczeństwa, na korzystnych zasadach, kontrolując wydawanie środków. Zysk tego banku nie jest wielki, nie ma więc niebotycznych premii dla zarządu. Wydaje się jednak, że instytucja ta będzie musiała pozostać odosobnionym przykładem. Bo wyobraźcie sobie, że nagle świetnie zarabiający pracownicy wielkich instytucji finansowych idą pracować niemal społecznie. Nie możecie sobie tego wyobrazić? Ja też nie! Ponadto wydaje mi się, że Grameen Bank nie jest tak naprawdę bankiem, a pomysłem na inny sposób redystrybucji pieniądza w społeczeństwie. Pomysłem niewątpliwie sprawiedliwym, ale skazanym na niepowodzenie.
Tak się składa, że nigdy pomysły sprawiedliwe się nie sprawdziły. Weźmy socjalizm, faszyzm, komunizm i do tego kapitalizm. Bez względu na to, jaki system weźmiemy pod lupę istnieją w nim ludzie mający nieporównywalnie lepiej, niż reszta społeczeństwa. Bo w kapitalizmie jest to prezes korporacji, a w socjalizmie dyrektor zrzeszenia. Chodzi po prostu o to, że w każdym systemie są jednostki bardziej wybitne od reszty społeczeństwa. Niektórzy są wybitni naprawdę, inni bywają miernotą, ale mają wielki upór i siłę przebicia. Tacy ludzie osiągną szczyty bez względu na to jak nazwiemy ustrój. To się sprawdzało zawsze i sprawdzać się będzie, bo taka jest ludzka natura. Jesteśmy drapieżnikami.
Ale wracając na chwilę jeszcze do prof. Yunusa.... Myślę, że warto zwrócić uwagę na pewną rzecz. Mianowicie na redystrybucję dóbr. Jeżeli nie przemawia do kogoś sprawiedliwość społeczna, to niech spojrzy na to przez pryzmat biznesu. Więcej ludzi mogących pozwolić sobie na godne życie, to więcej sprzedanych telewizorów, komputerów, samochodów itp. I tu jest chyba pole do popisu dla państw. Po sprzedaży pakietów kontrolnych spółek (za kilka lat i z zyskiem), można pomyśleć o jakiejś w miarę sprawiedliwej redystrybucji tych zysków. Yunus chętnie Wam (państwom) pomoże.
Ale tak się zapewne nie stanie. Bo świat nie zmieni się mocno... W końcu jesteśmy drapieżnikami...

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

niedziela, 17 kwietnia 2011

Chcesz mieć dobre CV? Zostań wolontariuszem!

Niewątpliwie należy pomagać sobie wzajemnie. Na przykład przepuszczenie kogoś, kto wyjeżdża z ulicy podporządkowanej może rozładować korek. Można też zapłacić na operację serca jakiegoś dziecka. Wielu z nas (nawet ja) robi takie rzeczy.
Istnieje też forma pomocy z jakiegoś powodu gloryfikowana szczególnie. To wolontariat. Wielu się nad nim rozpływało, więc ja pozwolę sobie spojrzeć na to z innej strony.
Kto zostaje wolontariuszem?
Pierwsza grupa, to ci, którzy rzeczywiście chcą komuś pomóc i mają do tego przynajmniej jakieś minimalne kwalifikacje. Ci są OK. Weźmy jednak pod uwagę ilu takich ludzi spotykamy na co dzień? Zaryzykuję, że jest to może 1%. Taki sam odsetek musi zatem być wśród wolontariuszy.
Całą resztę tworzą dwie pozostałe grupy, czyli młodziaki potrzebujący wpisu do CV i tych w sumie też rozumiem, oraz tacy, którzy w ten sposób przepraszają świat za to, że im się powodzi. I ci są debilami. Zamiast cieszyć się swym dobrobytem, marnują swój czas na coś, czego nie lubią. Ci od CV zresztą też, chociaż oni akurat nie są chyba prawdziwymi wolontariuszami, bo liczą na przyszły zysk, którym będzie lepsza posada.
Tak się składa, że korporacje chcą ocieplać swój wizerunek i pokazują wszem i wobec, jakąż to są prospołeczną, czy jakąś tam procokolwiek firmą. Oczywiście jest to pic na wodę, bo jedynym sensem istnienia korporacji jest mnożenie zysków, a nie jakieś tam probzdury. Oczywiście menadżerowie niższego szczebla to łykają, ale na górze nikt nie ma wątpliwości po co to wszystko. Czemu więc wpis w CV mówiący o wolontorialnej przeszłości pomaga? Bo firma wie, że ma przed sobą idiotę, który będzie gotów czasem popracować za darmo. Za pozostały czas jednak nieźle płacą, więc w sumie wszystko gra – obu stronom to odpowiada.
Mam lepszy (i o wiele prostszy) sposób na pomoc biednym regionom. Nie wysyłajmy tam naszych zagubionych, którzy postawią szkołę, która i tak się zawali. Musi tak się stać, gdy budynek budują księgowi, nauczyciele i bankierzy. Budynki powinni stawiać budowlańcy. Najlepiej lokalni. I najlepiej, żeby im zapłacić. Zamiast więc tam jechać, przelejcie lepiej trochę pieniędzy na konto organizacji, która im zapłaci za fachowo postawioną szkołę. Dodatkowym zyskiem jest to, że owa szkoła postoi kilkadziesiąt lat. Ale nie postoi...., bo pojechali tam nieudolni wolontariusze. Jako, że byli najtańszą siłą roboczą, odebrali pracę lokalnym murarzom, którzy z kolei musieli umrzeć z głodu, a zaraz potem z głodu musiały umrzeć ich rodziny.
Tak więc zagłuszcie swój ból istnienia skromnym datkiem, który zdziała więcej niż Wy tam na miejscu.
A ja? Ja nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu, że urodziłem się tu, a nie np. w Bangladeszu. To w końcu nie moja wina (ani zasługa). W związku z tym zjem jeszcze jedną kanapeczkę, która pogłębi moją lekką nadwagę. Dobranoc

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Bajka dla mojej żony Kasi

Wśród legend ludowych, podań i bajd przewija się postać Aniołka Kasiuka.
Psotny ten Aniołek znalazłszy się wśród jezior i lasów mazurskich wrócić już nie chciał na niebiańskie polany.
Za to pływać chciał po jeziorach łodziami wszelakimi, śpiewać z żeglarską bracią, a i od trunków też czasem nie stronił.
Przyobleczony w ciało pięknej kobiety, z twarzą herubinka, zasmakował w tej kobiecości i we wszystkich słabostkach z tym związanych.
Posiadł z czasem ogromną ilość kosmetyków wszelakich, malowideł, pudrów i zapachów, a także nizliczoną ilość szat.
Zatracił się w ziemskich radościach i o powrocie do domu zapomniał.
Było coś jeszcze, co sprawiało, że Kasiuk tym bardziej zostać chciał wśród wsi mazurskich.
Otóż Kasiuk poznał niejakiego Radziula, z racji wątpliwej urody zwanego po wsiach Paskudem.
Od spotkania swego szli razem przez życie. Czy lepiej było, czy gorzej oni byli razem.
Czasem Kasiuk siarczystego kuksańca wsadził w bok Radziula, czasem jaki smakołyk mu wyjadł. Potem zaś patrzył swoimi niewinnymi, anielskimi oczętami, jak Radziul miota się w poszukiwaniu smakołyku utraconego, a na twarzy jego błąkał się niewinny uśmiech.
Gdy Radziul budził się smutny i nic go na tym świecie nie bawiło, uśmiech Kasiuka  przywracał mu chęć do życia, a jego słowa siłę do działania.
Lecz czasem to Kasiuk czuł się źle... W kącikach jego oczu pojawiały się łzy, twarz smutniała, a skrzydła anielskie wyglądały tak, jakby więdły.
Smutniał wtedy cały świat. Smutniał Radziul. Czas zatrzymywał się z ciężkim westchnieniem i czekał, aż Aniołek Kasiuk poczuje się lepiej... I taki czas nadchodził. Kasiuk przyoblekał się w radość, a w raz z nim odżywał Radziul Paskudem zwany. Brali się za rękę i szli dalej knując wspólne wyprawy i psoty.
Tylko Radziul wiedział o niebiańskim pochodzeniu Kasiuka. Reszta świata widziała w nim tylko piękną kobietę.
Aż pewnego dnia Pan postanowił upomnieć się o swojego ziemskiego wysłannika. O swojego krnąbrnego Aniołka Kasiuka...
Znalazł go, gdy z Paskudem przemierzali jedną z mazurskich dróg.
Pojawił się przed nimi i rzekł:
-Kasiuku! Same mam z Tobą kłopoty! Zadań swych nie wykonujesz, żyjesz niczym ziemska kobieta, a do tego zakochałaś się w tym śmiertelniku! Nadszedł czas, by do domu wrócić!
Posmutniał Kasiuk... Posmutniał Radziul... Zrozumieli, że czas rozstania nadszedł, a woli Pana przeciwstawić się wszak nie mogli.
Patrzyli na siebie, a w oczach ich pojawiły się łzy. Żadne z nich nic nie mogło powiedzieć...
Ujrzał ten smutek Pan. A że jest Panem łagodnym i dobrotliwym rzekł:
-Kasiuku, widzę, że bardziej w smak Ci życie z tym śmiertelnikiem, ziemskie problemy i ziemskie radości, niźli powrót na zielone łąki Edenu. Jeżeli chcesz możesz zostać na ziemi jako jedna z kobiet. Jednak staniesz się istotą śmiertelną. Czy na pewno wybierasz życie z Paskudem? Czy taka jest twoja decyzja?
Kasiuk wybrał już dawno. Teraz tylko to potwierdził.
-Tak mój Panie powiedziała.
-Zatem dobrze. – rzekł Pan- tak się stanie. Zostaniesz tu jako kobieta, a ja już się o Ciebie nie upomnę.
-A Ty mazurski Paskudzie, nigdy nie zapomnisz pochodzenia Kasiuka. W tym celu zostawię jej anielską twarz. Zawsze, gdy w jej oczy spojrzysz – ujrzysz niebo. Kasiuk stanie się Kasiulem i odtąd pójdziecie przez życie jako Kasiul i Paskud. A ja sam wam błogosławię, bądźcie szczęśliwi!
I tak, jak nagle się pojawił, tak i teraz zniknął.
A Kasiul i Paskud? No cóż... Stało się jak chciał Pan. Żyli długo i szczęśliwie. Mieli małe Paskudki. Pewnie ich potomkowie są wśród Was drodzy czytelnicy.
Pewnie widzicie ich częściej niż myślicie. Widzicie ich zawsze, widząc niebo, w oczach tej jedynej.

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Babeczki wiedzą, co jest dobre.

Po co "im" tyle tego? Na pewno każdy z nas (mężczyzn) zadał sobie kiedyś to pytanie, patrząc na półkę w łazience zastawioną kobiecymi kosmetykami.
Ale przecież taka półka pod lustrem, to tylko czubek góry lodowej.
Są jeszcze półki nad wanną, jakieś szafki w łazience, szafeczki w sypialni, szafeczka-kosmetyczka, czasem coś się zawieruszy gdzieś jeszcze. No i oczywiście, tadam!, kuferek z tak zwaną kolorówką.
Taki kuferek, to świętość. Za coś takiego kobieta jest gotowa oddać życie. No, może nie swoje, ale przypuszczam, że Wasze, drodzy Panowie, to jak najbardziej.
Rozpiętość "tematyczna" takich skarbów jest przeogromna. Spójrzmy na to posuwając się od kobiecych stóp w górę.
A więc istnieją kremy do stóp, zasypki do stóp, dezodoranty do stóp, specyfiki do zmiękczania skóry na piętach i pewnie wiele innych, o których istnieniu nawet nie wiem. O lakierach do paznokci w tym miejscu nie wspomnę, bo zostawiam sobie to, do omówienia, gdy dotrzemy do dłoni.
Potem nogi, a wraz z nimi wszelkie smarowidła nawilżające, nabłyszczająco-rozświetlające, coś wyszczuplającego, coś przeciw celulitowi...
Potem płyny do higieny intymnej. A następnie brzuch. Na wysokości brzucha istnieją potrzeby podobne do tych, jakie występowały przy nogach. No i pośladkach oczywiście. Czyli chodzi tu głównie o wyszczuplenie i walkę z celulitem.
Ramiona, tak myślę, potrzebują tego samego, co nogi, ale dłonie, to już na pewno nie!
A więc mamy setki lakierów. Wiele z nich występuje w identycznych kolorach. Choć moja Żona twierdzi, że to są zupełnie inne barwy, a ja jestem daltonistą. Tak przy okazji, podobno mój samochód jest śliwkowy, ale daję Wam słowo Koledzy, że jest granatowy! Nawet w papierach tak jest! Dla Kasi, to jednak żaden argument...
A jak lakiery, to i zmywacze. Potem jakieś specyfiki do odżywiania paznokci i do zmiękczania skórek przy paznokciach. Jakieś patyczki do tychże skórek. No i oczywiście cały arsenał kremów do dłoni.
Głowa. Szampony i odżywki, żele i lakiery i pewnie coś tam jeszcze. Ale tu akurat, trzeba przyznać, że wiele z tych rzeczy używamy także my.
Została twarz i szyja. Dobra, poddaję się. Tu już musiałbym wymienić tyle rzeczy, że mogłoby zabraknąć miejsca na blogu.
A nie wspoinałem jeszcze, o różnych przyżądach. Cążkach, pęsetach i innych takich...
No i lekarstwa. Przeciętna kobieta ma tego tyle, ile przeciętny facet widuje tylko w aptece. Samych środków przeciwbólowych jest tam kilka gatunków.
I bardzo chętnie bym sobie teraz uciął złośliwy komentarz podsumowujący, ale nie będę się wyzłośliwiał na naszych Paniach, bo , aż wstyd się przyznać, uważam, że to ma sens!
Na pewno każdy zastanowił się kiedyś nad gładkością kobiecej skóry, miękkością pięt, elastycznością łokci i kolan. O długości rzęs nawet nie wspomnę.
Otóż drodzy Panowie, odkryłem, że one wcale nie są takie z natury! One dochodzą do tego, dzięki tym tajemniczym miksturom i godzinom pracy spędzonym nad poprawianiem tego, co i tak większość z nas uznałaby za doskonałe! A do tego sprawia im to przyjemność!
Gdy my nie mamy na nic ochoty, to po prostu marnujemy czas patrząc w telewizor lub sufit. A kobieta nie! Ona w tym czasie dopracuje swój "frencz" na paznokciach. Albo jedna koleżanka zrobi maseczkę drugiej. I bawią się świetnie. A jakie czują się po tym nowe i odmienione. I to w sumie za małe pieniądze. My panowie, żeby tak się poczuć, musielibyśmy kupić sobie co najmniej Evo X. Albo "dziewięćsetjedenastkę".
Poza tym, muszę sam przyznać, że zawartość mojej półki pod lustrem, pod wpływem mojej Żony, niebezpiecznie się powiększyła.
Przyznam się, z rumieńcem na twarzy, że mam trzy kremy do twarzy. Jeden jest jakiś tłusty i chyba z filtrem UV, żeby chronił moją twarz na snowboardzie. I chroni! Drugi to przeciwzmarszczkowy. Ciężko mi coś o nim powiedzieć, poza tym, że ładnie pachnie. Jestem  jeszcze dość młody, więc dopiero za 15 lat napiszę Wam, czy zadziałał. Trzeci, to taki dodający energii.
OK, rozumiem, jak chcecie się ze mnie pośmiać, to proszę bardzo. Ale... Mam propozycję. Jak kiedyś dopadnie Was "syndrom dnia następnego", a Wasza  skóra na twarzy będzie sucha, boląca i ziemista, to posmarujcie ją obficie takim kremem. Gwarantuję - ulga natychmiastowa. To tak, jak by nagle ubyło pół kaca.
A pamiętacie może, skąd wzięliście ostatnio tabletkę przeciwbólową? No właśnie! Od kobiety!
Bo babeczki wiedzą, co jest dobre!

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Mazurska wycieczka

„Cudze chwalicie, swego nie znacie...” – mówi popularne przysłowie, które zapewne ma odniesienie do wielu z nas. Odwiedzamy wszak różne kraje na wszystkich niemal kontynentach, czy jednak znamy najbliższą okolicę? Moją najbliższą okolicą są Mazury, a dokładniej okolice Kętrzyna. Zapraszam zatem na spacer (ze mną jako przewodnikiem) szlakiem, który można przejechać samochodem, motorem, a nawet rowerem w ciągu jednej wolnej soboty.
            Najpierw jednak kilka informacji historycznych.
Ziemie położone wokół dzisiejszego Kętrzyna zamieszkiwało pruskie plemię Bartów, ludne i wojownicze, dlatego też opanowanie tego terenu sprawiło swego czasu Zakonowi Krzyżackiemu wiele kłopotów. Nawet po podbiciu całej ziemi Prusów i wzniesieniu systemu dozorujących wartowni wybuchały powstania i bunty przeciwko bezwzględnej eksploatacji miejscowej ludności.
Z tego właśnie okresu pochodzi większość tutejszych zamków i fortyfikacji miejskich. Likwidacja Zakonu, która nastąpiła dzięki zwycięskim wojnom polskich królów, trwającym bez mała dwa stulecia, doprowadziła do powstania w Prusach lennego księstwa. Był to okres rozkwitu kultury, nauki i oświaty, tolerancji religijnej, a także szybkiego rozwoju gospodarczego, który nastąpił dzięki związkom gospodarczym z Polską. Małe powierzchnie miast ograniczone średniowiecznymi murami przestały wystarczać. Zaczęła powstawać zabudowa poza ich obrysami, umożliwiając dalszy rozwój ekonomiczny i demograficzny.
Ówczesna Polska szlachecka, rozsadzana prywatą i rozdrapywana terytorialnie przez sąsiadów nie miała siły, by przeciwstawić się pruskim dążeniom do utworzenia samodzielnego i niezależnego od Polski państwa. Nad polską ludnością, pozostałą na obszarze państwa pruskiego zapadła długa noc germanizacji. Ten trwający 170 lat czas przerwały dopiero salwy dział ofensywy zimowej 1945 roku. Paradoksem historii był fakt, że Polskę przywracali tu żołnierze z gwiazdami na hełmach.       
            Po tej krótkiej powtórce z historii możemy ruszać w drogę. W ciągu tej wycieczki odwiedzimy trzy miejsca nie leżące na ogół na trasie turystów odwiedzających te tereny. Są to: Srokowo, Barciany i Drogosze. Ruszamy z Kętrzyna na północ, w kierunku Barcian. Po przejechaniu około 2 km mamy po obu stronach drogi zwykłe pola. Zwykłe? Na nich to w 1311 roku rozegrała się jedna z poważniejszych bitew litewsko – krzyżackich, kiedy to wracające wojska litewskie po niemal trzymiesięcznym pustoszeniu Barcji zostały rozbite przez krzyżaków pod wodzą Henryka von Pletzke. Klęska ta w znacznym stopniu ograniczyła napady litewskie.
W starej różance mijamy po prawej wiatrak typu holenderskiego, który jest obecnie odrestaurowywany, ale na dzień dzisiejszy nie wiem, co w nim się znajdzie. Może jakaś dobra restauracja? Jestem za! Przy wiatraku skręcamy w prawo i po około 16 kilometrach jesteśmy w Srokowie.
            Teren ten był tak korzystny do założenia osady, że nawet po uzyskaniu praw miejskich Srokowo poprzestało na umocnieniach drewniano – ziemnych.
Na pozór nic ciekawego nie widać. Rozejrzyjmy się jednak uważnie. Widać, że rynek rozplanowano sposobem miejskim. Zlokalizowano w nim asymetrycznie bryłę barokowego ratusza (1608-1611). Prawdziwą jednak „perłę” znajdziemy w gotyckim kościele wzniesionym z cegły na podmurówce z kamienia polnego, będącego tu częstym materiałem budowlanym. W zwieńczeniu głównego ołtarza znajduje się rzeźba Madonny Srokowskiej pochodząca spod dłuta nieznanego z imienia gdańskiego mistrza pięknych Madonn. Jest to niewątpliwie najciekawsza rzeźba z tego okresu znajdująca się w tych okolicach. Osoby zainteresowane budownictwem hydrologicznym mogą obejrzeć w pobliskim Leśniewie fragment niedokończonego „Kanału Mazurskiego”, realizowanego w czasach hitlerowskich i mającego łączyć dolinę Wielkich Jezior Mazurskich z Bałtykiem.
Dzisiejsze Srokowo otrzymało swoją nazwę od Stanisława Srokowskiego, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, autora licznych prac o Warmii i Mazurach, który w szczególnie trudnym okresie plebiscytu jako znawca problematyki wschodnipruskiej był konsulem generalnym RP w Królewcu.
Jakiś czas temu jeden z autorów zauważył nad wejściem do pewnego budynku znak mogący być znakiem masońskim. Skłania do takiej tezy fakt, że w Kętrzynie znajdowała się loża masońska, jednak nie jest chyba możliwe uzyskanie informacji na ten temat, więc pozostają tylko domysły.
            Czas pożegnać sympatyczne miasteczko, by po kilkunastu kilometrach jazdy na zachód znaleźć się w Barcianach. Od razu widać różnice w zabudowie. Brak regularnego rynku, ratusza, kamienic typu mieszczańskiego świadczy o tym, że miejscowość w chwili zakładania nie była miastem. Tek też i było w rzeczywistości. Osada barciańska do godności miasta została podniesiona dopiero w końcu lat dwudziestych XVII wieku.
Z godnych uwagi zabytków zachowały się dwa: kościół gotycki, który włązono w system fortyfikacyjny osady (prawdopodobnie drewniano – ziemny), oraz znajdujący się nieco poza ówczesną osadą zamek, o którym warto kilka słów powiedzieć.
Otóż w pierwotnym założeniu miało tu powstać komturstwo. Widać to po monumentalnej architekturze frontowego skrzydła. Później zamiary zmieniono. Dlaczego? Można tu przytaczać różne opinie; że ciężar  walk zakonu przesunął się na Żmudź i Barciany zostały nieco na uboczu ówczesnych wydarzeń, a może morowe powietrze, które w XV wieku nawiedziło okolice przyczyniło się do wyniszczenia ludności, a co za tym idzie i gospodarki okolic. Fakt, że dalszą budowę prowadzono na mniejszą skalę, niż pierwotnie zakładano.
Swego rodzaju ciekawostką jest brak wież, baszt, czy też innych elementów wysokich architektury, stanowiących niebagatelny czynnik obronny warowni. W tym okresie zakon wprowadza broń palną (hakownice i jej pochodne), oraz działa i stąd niskie bastiony, które bronią palną kontrolowały przedpole zamku. W zamku była kaplica i refektarz jak w każdej rezydencji komtura, a także liczne więzienia. Spośród warowni krzyżackich jest to niewątpliwie najciekawsza budowla w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Nie ma chyba jednak zamek szczęścia do inwestorów. W ostatnich latach „coś tam” się dzieje, ale patrząc z boku raczej nie można powiedzieć, by prace szły z rozmachem.
            Po przejechaniu kolejnych kilkunastu kilometrów docieramy do wsi drogosze. Jest tu XV – wieczny kościółek wielokrotnie przebudowywany i piękny pałac z początku XVIII wieku, należący niegdyś do rodziny Donhoffów, w Polsce zwanych Denhofami. Rodzina pochodziła z Westfalii, gdzie już w XIII wieku posiadała znaczne dobra. Część rodu opuściła rodzinne dobra osiadając bądź to w Polsce, bądź w Kurlandii, czy Inflantach. Ulegając polonizacji doszli do najwyższych zaszczytów Rzeczypospolitej poprzez koligacje z najbardziej znanymi rodami oraz osobiste zasługi. Na pierwszym miejscu w rodzinie należałoby wymienić Annę, matkę króla polskiego Stanisława leszczyńskiego. Ale i linia męska zasłużyła się nowej ojczyźnie. Gerard, wojewoda pomorski był zaufanym doradcą Władysława IV, Fryderyk oficerem księcia Radziwiłła i uczestnikiem elekcji Jana III Sobieskiego, Ernest i an Kazimierz uczestnikami wiedeńskiej wyprawy, zaś Władysław w bitwie pod Parkanami sam stawiając opór oddziałowi spahistów tureckich uratował życie króla Jana III Sobieskiego i sam poległ na polu bitwy. Ze względu na podobną posturę Turcy głowę jego obwozili po polu bitwy sądząc, że zabili króla. W XVIII wieku Drogosze stały się główną siedzibą rodu i tu wzniesiono jeden z najpiękniejszych pałaców barokowych na Warmii i Mazurach, który w dobrym stanie przetrwał do dziś.  Pałac otaczał park krajobrazowy, gdzie na wpół wolno hodowano daniele.
O ile informacje autora nie są mylne, to pałac obecnie przeszedł w posiadanie zamożnych ludzi, więc jest szansa, że odzyska dawną świetność, którą wewnątrz poważnie uszczupliły różne socjalistyczne organizacje, mające w nim swoje biura, co już na szczęście jest przeszłością.
            Tak oto zamknęła się pętla naszej wycieczki. Chętni mogą jeszcze podczas powrotu do Kętrzyna poszukać w Równinie Górnej śladów grodziska pruskiego z okresu początków krzyżackiej kolonizacji.  Grodzisko było przebadane przez archeologów i niektóre eksponaty znajdują się w zbiorach kętrzyńskiego muzeum.
            Tak więc, będąc kiedyś na Mazurach pamiętajcie, proszę, że poza „sztandarowymi” pozycjami przewodników znajdują się tu jeszcze inne, niezwykle ciekawe miejsca.


Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

środa, 13 kwietnia 2011

Analiza techniczna rynków finansowych a powstanie wszechświata.

Na początek jedno zdanie wyjaśnienia dla niewtajemniczonych. Analiza techniczna, to próba przewidywania zachowań rynku na podstawie wykresów. Wiem, że definicja może być znacznie bardziej złożona, ale dla potrzeb poniższego wywodu taka w zupełności wystarczy.
Chociaż jestem zwolennikiem wykorzystywania analizy technicznej w procesach decyzyjnych dotyczących zajęcia pozycji na rynku w danym momencie, to muszę przyznać, że ta metoda ma pewien zasadniczy brak. Otóż jakkolwiek przeszłość danego rynku opowiedziana przy jej pomocy jest przejrzysta, klarowna i oczywista, to do próby odgadnięcia przyszłości służy jedynie jako jedno z wielu narzędzi. Bo jeżeli okaże się, że nasze wnioski wyciągnięte w danej chwili były błędne, to nie oznacza to porażki metody, a jedynie porażkę naszego wnioskowania na jej podstawie. Podobnie jest zresztą w rachunku prawdopodobieństwa, gdy spróbujemy zastosować go do gier liczbowych. Bo nawet jeżeli okaże się, że dany układ liczb padał przez ostatni rok w odstępach dziesięciodniowych, to mogę Wam zagwarantować, że w momencie, w którym Wy zagracie na ten zestaw cyferek, to on akurat nie padnie. W związku z tym, podobnie jak niżej podpisany będziecie musieli nadal wykonywać swą pracę miast trwonić swe życie w jakimś pięknym, ciepłym i może nieco odludnym zakątku świata na przyjemności, które filozofowie zmuszeni byliby uznać za czysto hedonistyczne.
Zmierzam do tego, że pewne zbiory reguł są tylko teoriami i chociaż mogą spełniać doskonale zadanie teorii z pozytywistycznego punktu widzenia, to gdy przyjrzymy im się bliżej są tylko bardzo wyrafinowaną metodą zapisu historycznego.
Tu pozwolę sobie na wtrącenie opisujące fragment mojej przeszłości. Skończyłem studia prawnicze. Nigdy jednak w zawodzie nie pracowałem. Wybrałem inną drogę. Już na czwartym roku wiedziałem, że ten kierunek był pomyłką. Jednak, wykazując się uporem niespotykanym w innym czasie mojego życia, ukończyłem te studia z nienajgorszym nawet wynikiem. Czy zatem ten czas uważam za zmarnowany? Na pewno nie. Bo choć nie robiłem w tym czasie rzeczy bardziej mnie pociągających, to jednak wyniosłem stamtąd jedno ważne dla mnie zdanie (no..., może trzy zdania), a to czasem więcej nawet niż dyplom, który jak wspomniałem również posiadam. Ale wracając do owego zdania... Usłyszałem je na seminarium magisterskim. Gdy ktoś zabrnął, w swoim własnym mniemaniu, zbyt daleko w interpretacji czegoś i próbował rakiem wycofać się jakoś z tych przemyśleń, mój promotor mawiał: „Proszę mówić dalej, może to właśnie Pan/Pani ma rację, a ja się mylę. Przecież Pana/Pani mózg nie różni się niczym od mojego. Może nawet wasze są lepsze, chociażby dlatego, że młodsze. Różnimy się tak naprawdę tylko tym, że ja znam więcej fachowych słów.” Myślę że to ważne i piękne sformułowanie. Wspominam jednak o tym po to, by usprawiedliwić swą ignorancję w sprawach, z którymi czasem się mierzę. Bo choć miewam świadomość swoich ograniczeń wynikających z braku fachowej wiedzy, to miewam też czasem odwagę i chęć, by o czymś powiedzieć.
Tak więc mniej-więcej płynnie wracam do głównego nurtu mych przemyśleń.
Weźmy na początek coś co nazywa się „zasadą antropiczną”. Jest to pewna idea uzasadniająca wygląd, kształt i działanie wszechświata. Otóż mówi ona, że wszechświat, który dostrzegamy jest właśnie taki, bo gdyby był choć odrobinę inny, to nie było by w nim istot mogących pochylić się nad tym problemem. Piękne? Piękne! Tylko, że jak zastanowicie się nad ty głębiej, to nic nie wnosi to stwierdzenie. To już bardziej filozofia, niż fizyka, z której wszak ta zasada pochodzi. Jest to niezwykle podobne do analizy technicznej w kontekście opisywania przeszłości. Pozwala nam (zasada antropiczna) spoglądać w głąb (czyli jednocześnie w przeszłość wszechświata), opisywać go i kłaniać się nisko naturze za to, że tak tym właśnie pokierowała. Jednakże nie wyjaśnia nam ona, co będzie jutro. Czy nadal będzie ktoś kto potrafi nad takimi problemami rozmyślać. Dobrze, może „jutro”, to zbyt krótka skala czasowa, ale wiecie przecież o co mi chodzi.
Tak więc równie dobrze możemy badać rynki finansowe korzystając z tejże zasady. Bo możemy przecież przyjąć, że gdyby te rynki wyglądały nieco inaczej, to nie potrzebowalibyśmy analizy technicznej do ich opisu, bo (może) wszyscy bylibyśmy zamożnymi inwestorami. Niemożliwe? Nie! Jedynie wysoce nieprawdopodobne.
Istnieje wszak wywodząca się od  niejakiego Pana Richarda Philippsa Feynmana tzw. „suma po teoriach”, która lubią wykorzystywać fizycy teoretyczni. Polega to mniej więcej na tym, że spośród wszelkich możliwych ciągów zdarzeń odrzucamy te najmniej prawdopodobne i zostaje nam wynik będący nieco bardziej prawdopodobny od tych, które odrzuciliśmy. Tak więc korzystając z analizy technicznej odrzucamy hipotezy, z którymi się jakoś mniej zgadzamy i zajmujemy miejsce na rynku, zgodnie z wnioskiem, który wysnuliśmy. I wtedy też często okazuje się, że... Ups! Pomyłka!
Więc może również nasza historia, jako istot rozumnych powstałych w wyniku tego, że miało miejsce jakieś zdarzenie w pierwszej sekundzie życia wszechświata jest błędna? Może... Nie mniej jednak (w pozytywistycznym rozumieniu) świetnie opisuje naszą rzeczywistość. No może z lekkim wskazaniem na przeszłość...
I tak też analiza techniczna świetnie opisuje rzeczywistość rynkową. No może z lekkim wskazaniem na przeszłość...

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

A właśnie, że popłynę!

Padła propozycja. Popłyniesz ze mną dookoła świata, na jachcie, który zbuduję? Padła przy wódce. Ale nie była to gadka w stylu budowania „zamków na piasku”, tylko jak najbardziej poważna, i nawet częściowo przemyślana oferta. No i co odpowiedziałem? A cóż mógłby odpowiedzieć żeglarz  mazurski? Oczywiście, że popłynę. Śmiechem – żartem, to nawet złożyłem stosowne zobowiązanie na piśmie. Przewidzieliśmy też karę, gdybym jednak się rozmyślił. Miałbym wtedy zjeść kilogramową puszkę Whiskasa na głównej ulicy mojego miasta. Fuj! Rzecz nie odbędzie się „na dniach”. Wyprawa jest wstępnie przewidziana za jakieś dwa, może trzy lata. Kupa czasu. Ale też nie tak wiele, biorąc pod uwagę, że ów jacht nie istnieje jeszcze nawet na desce kreślarskiej. Ale powstanie. Jest to dla mnie więcej niż pewne.
Przyjaciel, który mi to zaproponował ma już kilka jachtów pływających na Mazurach jako jednostki czarterowe. Teraz wynajął projektanta, który zaprojektuje mu jednostkę dostosowaną do potrzeb jego działalności. Jeśli ta jednostka (i projektant oczywiście też) się sprawdzi, to wpłynie zlecenie na zaprojektowanie jednostki oceanicznej dla sześciu osób.
I właśnie jedną z nich będę ja...
Kolega Daniel ma stopień sternika morskiego, drugi członek wyprawy kapitana. Tylko ja jestem jedynie żeglarzem... I to obeznanym tylko z Mazurami. I tak sobie myślę, że to może nawet śmieszne, bo jeżeli opłyniemy Horn, do przyjmą mnie do bractwa Kaphornowców... Mnie, żeglarza mazurskiego. No i zaczynam żyć tą przygodą. Wprawdzie jachtu jeszcze nie ma, a ja już myślę, jak to opowiem kiedyś wnukom. W końcu nie każdy ma szansę opłynąć świat.
Wiem, że będzie ciężko. Czytam prasę żeglarską, czasem też coś z literatury marynistycznej. Wiem, że to nie jest bułka z masłem. Wiem, że to kilka miesięcy ciężkiej pracy, wyrzeczeń i ryzyka. Wiem, że można z takiej wyprawy nie wrócić... Ale jak to mówią: „do odważnych świat należy”! No właśnie... I tu muszę się przyznać, że jakoś szczególnie odważny, to  ja nie jestem... Rzekłbym nawet, że lekko czuć ode mnie tchórzem. Niestety. Nie podoba mi się to w mojej skromnej osobie, ale taka jest smutna prawda. Czemu więc popłynę? Powodów jest wiele. I najważniejszym z nich nie jest bynajmniej wizja jedzenia kociego obiadu. Po pierwsze: bo bardzo chcę. Może wynika to z tego, że jak się powiedziało „A”, to czasem pcha człowieka, żeby powiedzieć „B”. W moim przypadku powiedzeniem „A” było rozpoczęcie przygody z żeglarstwem na Mazurach. Nawiasem mówiąc, również za sprawą wyżej wymienionego Daniela, który teraz chce mnie zabrać na „wielką pętlę”. Po drugie: bo już obiecałem. Po trzecie: myślę, że w życiu każdy z nas dostaje choć raz szansę przeżycia wielkiej przygody. Niektórzy z niej skorzystają, inni się wystraszą. Jeszcze inni po prostu jej nie zauważą, w chwili, w której pukała do drzwi. Ja ją zauważyłem. I popłynę za nią tam, gdzie wiatr poniesie.
Świadomość ryzyka na pewno mi w tym nie przeszkodzi. Bo przecież nie ma na tym świecie nic za darmo. A ryzyko, strach, może również ból, pot i łzy są właśnie ceną za wielką przygodę. Według mnie nie wygórowaną ceną, biorąc pod uwagę to, co można otrzymać w zamian. To, co można przeżyć. Również to, czego można nauczyć się o sobie.
I jeszcze jedno: wolność. W dzisiejszym świecie oceany, to jedno z ostatnich miejsc, gdzie można się poczuć wolnym. Jest się na wodach eksterytorialnych, z dala od przepisów i urzędniczej głupoty. Z dala od podatków i rat kredytowych. Z dala od codzienności. Towarzysze zrobią wszystko, byś przeżył, a Ty musisz zrobić wszystko, by Twoi Towarzysze byli bezpieczni. Trzeba na sobie bezwzględnie polegać, bezwzględnie sobie ufać. A wokół szum oceanu....
A potem powrót do ludzi i miejsc najbliższych sercu. I tylko tak myślę, czy po powrocie nie będzie coś człowieka wzywać z powrotem na ocean? Ale o tym Napiszę Wam kiedyś. Za jakieś trzy lata.

Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

wtorek, 12 kwietnia 2011

Wilcza jama cz. 8 – Koniec mitów.

Przyszła wiosna 1952 roku. Po specjalnym przeszkoleniu, do pracy na terenie Gierłoża zostaje skierowana 2 Ciężka Warszawska Brygada Saperów. Już wstępne rozpoznanie ustala, że teren jest szczególnie trudny do rozminowania. Obszar pola minowego stanowi pas o długości 10 km, który kręgiem o szerokości 150 – 180 m otacza obszar zabudowany bunkrami. W części przebiega przez bagna i mokradła. Część porośnięta jest trawą i młodym, samoistnie porosłym lasem.
            Główny ciężar spada na pluton zwiadu brygady dowodzony przez ppor. Widłaka. Ten młody oficer o dużej wiedzy fachowej zdaje sobie sprawę, że pole minowe nie jest jednolite, a składa się z wielu segmentów minowanych według różnych szyfrów. Przyjmuje prosty, lecz skuteczny sposób. Z braku jakiejkolwiek dokumentacji niemieckiej, każda wydobyta mina znaczona jest słupkiem o określonym kolorze. Po wydobyciu kilkudziesięciu min z pozornie bezładnej gmatwaniny słupków wyłania się szyfr danego pola. Wówczas saperzy mają nieco łatwiejsze zadanie.  Często jednak po paru metrach pole kończyło się, zaczynało nowe i pracę trzeba było zaczynać od początku. Dodatkowym utrudnieniem było użycie min o niemetalowych korpusach, co nie pozwalało na posługiwanie się wykrywaczem, jak i fakt, że z dziesięciu rodzajów min stosowanych w Gierłoży, tylko cztery to miny etatowe, powszechnie stosowane przez armię niemiecką. Każda z pozostałych stanowiła swoistą zagadkę.
            Całkowite rozminowanie terenu zostaje zakończone jesienią 1855 roku i jest to ostatni w kraju (poza przełęczą Dukielską) teren, gdzie na taką skalę prowadzono prace przy rozminowywaniu. Z obszaru pola minowego wydobyto około 57 tysięcy min. Ziemia wokół lasu została przekazana rolnikom, a tereny leśne Lasom Państwowym.
            Już w następnym roku zaczęły pojawiać się pierwsze wycieczki a zainteresowanie obiektem było tak duże, że w kolejnym roku odwiedziło go około 25 tysięcy osób, co spowodowało konieczność wstępnego zagospodarowania turystycznego i uczynienia z rumowisk byłego Wolfschanze obiektu turystycznego, który w szczycie zainteresowania przyjmował nawet 200 tysięcy osób rocznie.
            Kwatera, jak każdy obiekt, którego dzieje nie są do końca wyjaśnione, wytworzyła wokół siebie wiele fantastycznych hipotez. Pierwsza sprawa, to istnienie bądź nieistnienie podziemi.  Po wojnie na najmniejszy ślad istnienia części podziemnej nie natrafiono ani w czasie badania kwatery przez ekspertów wojsk inżynieryjnych, ani w czasie rozminowywania, kiedy saperzy wchodzili wszędzie, gdzie było to możliwe. Nic również o podziemiach nie wiedzieli liczni świadkowie budowy kwatery mieszkający po wojnie na terenie Polski, a było ich co najmniej 100 osób. Nie wspominają też o nich źródła niemieckie. Czy jednak były potrzebne? W przypadku nalotu istniejące bunkry były aż nadto wystarczające.
            Inna sprawa, to kwestia rzekomych skarbów i dokumentów jakie miały tu pozostać. Jednak kwatera Hitlera nie była sejfem III Rzeszy, a jeśli jakieś pojedyncze wartościowe przedmioty znajdowały się w niej, to w czasie ewakuacji był czas je zabrać wraz z dokumentacją wojskową. Ewakuacja wszak trwała ponad dwa miesiące i w żadnym razie nie była „pospieszna”.
Niewątpliwie fakt braku historycznych badań jak i sprzeczności w niemieckich relacjach pozostawiają szeroki margines do snucia fantastycznych teorii, jednak żadna z nich do dnia dzisiejszego nie znalazła potwierdzenia.
Koniec

Andrzej Małecki i Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Wilcza jama cz. 7 - Próba przewrotu.

Trzy godziny lotu wyłączyły całkowicie pułkownika Stauffenberga z czynnej działalności. Natychmiast po wylądowaniu w Berlinie udaje się do budynku sztabu generalnego na Bendlerstrasse, gdzie ze zdziwieniem stwierdza, że praktycznie nie podjęto jeszcze żadnych kroków. Nie opanowano środków masowego przekazu, co uniemożliwiało nadanie proklamacji nowego rządu. Nie zniszczono w Gierłoży węzła łączności, co odcięłoby kwaterę od kontaktu z całym krajem i uniemożliwiło kierowanie kontrakcją. Nie wydano w odpowiednim czasie rozkazu „Walkiria”, co pozbawiło spiskowców realnej siły wojskowej. Podjęte pod naciskiem Stauffenberga kroki nie mogły już niczego uratować. Jedyna siła – to batalion mjr Remera po próbie aresztowanie Goebelsa, kiedy umożliwiono majorowi rozmowę z Hitlerem, pierwszy przystąpił do likwidacji spisku. Wkrótce do kontrataku ruszył Himmler.
            Generał Fromm, dowódca wojsk zapasowych, w którego sztabie wykluł się spisek, na pospiesznie zwołanym sądzie polowym skazał na śmierć Stauffenberga i kilku jego najbliższych towarzyszy i w tym samym dniu wieczorem na dziedzińcu ministerstwa wojny, w świetle reflektorów samochodowych zostają rozstrzelani. Ta pospieszna egzekucja obciąży później Fromma.
            Wielu spośród czołowych spiskowców odbierze sobie życie. Wielu zostanie zesłanych do obozów koncentracyjnych lub skrytobójczo zamordowanych. Część, z feldmarszałkiem Erwinem von Witzlebenem na czele stanie przed parodią sądu – „trybunałem ludowym”.
            „Garstka głupich i nikczemnych oficerów postanowiła mnie zabić. Rozprawimy się z nimi tak, jak winni to czynić narodowi socjaliści” – powiedział Hitler.
            Ludziom tym zgotowano kaźń w jednej z podberlińskich rzeźni, gdzie wieszano ich na hakach rzeźniczych. Nie oszczędzano również rodzin spiskowców. Ogółem stracono około 5 tysięcy osób. Proces i egzekucje filmowano i film ten pokazywano kilkukrotnie grupie wyższych oficerów. Jednak reakcje widzów były tak spontanicznie negatywne, że zaniechano jego wyświetlania.
            Po zamachu jeszcze jedynie 4 miesiące kwatera w Gierłoży pełniła swoją funkcję. 20 listopada 1944 Hitler decyduje się na opuszczenie Wolschanze. Spowodowane jest to faktem, że 22 października wojska radzieckie po przełamaniu wschodniopruskiej pozycji obronnej zajęły Gołdap i znalazły się około 70 km od Gierłoża. Po opuszczeniu kwatery przez Hitlera przyjęła ona sztab 4 armii gen. Hossbacha, aż w końcu pozostała tu jedynie grupa saperów przygotowująca obiekt do wysadzenia.
W dniu 24 stycznia 1945 potężne eksplozje wstrząsnęły gierłoskim lasem. Wielometrowe betonowe kolosy kruszyły się na kawałki, łamały dorodne świerki, dęby i sosny. W okolicznych wsiach dzwoniły szyby. Wolfschanze przestała istnieć. Obiekt, w którym przez przeszło trzy lata zbiegały się nici hitlerowskiej machiny wojennej stał się jednym wielkim rumowiskiem.
27 stycznia 1945 roku wkroczyły tu wojska 31 Armii radzieckiej. Pierwsze prace przy rozminowywaniu kwatery podjęli właśnie saperzy radzieccy. Rozminowano głównie arterie komunikacyjne, lecz pierścień pola minowego otaczającego las pozostał nietknięty. Już wówczas stwierdzono, że obiekt będzie wyjątkowo trudny do rozminowania. Pierwszoplanowym zadaniem dla wojsk inżynieryjnych było zabezpieczenie robotników odbudowujących miasta, zakłady przemysłowe, porty itp. Las musiał poczekać. W latach 1947 – 1948 teren wizytowali eksperci wojsk saperskich w celu ustalenia ewentualnego istnienia części podziemnej. Prace te dały wynik negatywny. Dokonano także wstępnego rozeznania pól minowych, trafiając na znaczne trudności terenowe i techniczne.
Dopiero rok 1952 miał przynieść „szturm” saperski na byłą twierdzę hitlerowską. (c.d.n.)

Andrzej Małecki i Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Wilcza jama cz. 6 – Zamach.

W pogodny ranek 20 lipca 1944 roku płk. Hrabia Claus Schenk von Stauffenberg przybył w towarzystwie swego adiutanta Wernera von Haften na lotnisko Randorf koło Berlina. Spotkał się tu z gen. mjr.  Helmuthem Stieffem, który wręczył mu dużą teczkę. Tym razem zamiast dokumentów znajdował się w niej potężny ładunek wybuchowy z chemicznym zapalnikiem przeznaczony dla wodza II Rzeszy Adolfa Hitlera.
Płk Stauffenberg pełniący obowiązki szefa sztabu wojsk zapasowych w imieniu ich dowódcy gen. Fromma ma referować przebieg formowania nowych jednostek oraz plan ich przerzutu na front wschodni. Stauffenberg i Haften są jedynymi pasażerami łącznikowego Heinkla lecącego w kierunku Prus Wschodnich do głównej kwatery Fuhrera. Mimo to nie rozmawiają ze sobą.
            W tym samym kierunku podąża również pociąg specjalny, przed którym otwierają się wszystkie semafory. W salonce przechadza się z założonymi rękami, z kamienną twarzą Duce, udający się do kwatery Hitlera w celu omówienia sytuacji zaistniałej na froncie włoskim.
O godzinie 10.15 samolot Stauffenberga wylądował na lotnisku kwatery, skąd samochodem zostanie przewieziony wraz z adiutantem do jej centrum. Wszystkie posterunki kontrolne otwierają bramy przed jednorękim, znającym hasło pułkownikiem.
Już wewnątrz kwatery dowiaduje się, że narada odbędzie się w baraku, zamiast w sali narad znajdującej się w schronie Hitlera i że odbędzie się o 12.30, to jest o pół godziny wcześniej niż zwykle, gdyż o 15.00 spodziewany jest przyjazd Mussoliniego.
W hallu przed salą konferencyjną, Stauffenberg spotyka feldmarszałka Keitla, który wprowadza go na salę. Pod pretekstem zapomnienia pasa, Stauffenberg wraca do hallu, gdzie uruchamia zapalnik bomby nastawiony na około 10 minut opóźnienia, po czym wraz z feldmarszałkiem wchodzą na salę.
Keitel, nie będąc pewny, czy Hitler poznał Stauffenberga, przedstawia go, po czym zajmują miejsca przy stole konferencyjnym. Stauffenberg stawia pod stołem teczkę, po czym pod pretekstem odbycia bardzo pilnej rozmowy telefonicznej ponownie wychodzi z sali. W hallu zrywa się z krzesła porucznik Haften. Wychodzą razem. Jest godzina 12.42, gdy potężna eksplozja wstrząsa lasem. Oddlający się oficerowie widzą rozpadający się barak. Siła wybuchu była wielka. Wszyscy obecni lub przynajmniej większość z nich musiała zginąć.
Wolfsshanze zostaje objęta alarmem. Przy bramie południowej prowadzącej w stronę lotniska samochód pułkownika zostaje zatrzymany. Stauffenberg wyjaśnia, że na polecenie Hitlera udaje się z pilną misją do Berlina. Dowódca wartowni jednak waha się i wówczas pułkownik prosi o połączenie z dowódcą ochrony kwatery, któremu wyjaśnia, jakie ma kłopoty na wartowni. Rozkaz brzmi: wypuścić! Powoli unosi się szlaban. Skupiona twarz pułkownika rozluźnia się. Ostatnia przeszkoda pokonana. Po kilku minutach Mercedes wtacza się na płytę lotniska. Stauffenberg wydaje polecenie pilotowi: natychmiast do Berlina!
Na jedną ze stacyjek w pobliżu Wolfschanze podjeżdżają samochody SS, a wojsko otacza stację. Do pokoju dyżurnego ruchu wchodzi kilku oficerów SS polecając natychmiast zatrzymać pociąg specjalny. Po kilku minutach pociąg raptownie hamuje na stacji. Do dowódcy konwoju podchodzi jeden z oficerów informując, że w pobliżu jest radziecki nalot i ze względu na bezpieczeństwo przewożonej osoby trzeba go przeczekać. Eksplozja, choć na pozór potężna, nie wyrządziła jednak wielkich szkód, jak sądził z daleka Stauffenberg.
Otwarte okna drewnianego baraku, oderwana część dachu i część wyrwanej podłogi spowodowały rozładowanie ciśnienia, jakie wyzwoliło się po eksplozji, tak że w efekcie zginęły cztery siedzące najbliżej osoby. Kilkanaście osób było rannych.
Hitlera zasłoniła masywna podpora stołu, o która Stauffenberg oparł swoją teczkę, oraz gruby blat stołu, nad którym stał pochylony. Był ranny. Zwisała kontuzjowana prawa ręka, z rozbitej głowy sączyła się krew, miał uszkodzone bębenki uszne, przeszło dwie godziny nie słyszał. Teraz poddawano go intensywnym zabiegom lekarskim, by Mussolini ujrzał go w jak najlepszej formie.
W około cztery godziny po eksplozji Hitler witał Mussoliniego na stacyjce kwatery głównej. Przy powitaniu podał Duce lewą rękę. Mussolini był przerażony wypadkami, jakie miały tu miejsce. Hitler spokojny i opanowany zaprowadził Włocha na miejsce zamachu. Rumowisko jakie zostało po baraku mogło tylko spowodować zdziwienie, jak ktokolwiek mógł z jego wnętrza wyjść cało. Tu jednak nerwy Hitlera zawodzą. „Moje dzisiejsze ocalenie, cudowne ocalenie, jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że przeznaczeniem moim jest doprowadzić naszą wspólną, wielką sprawę do szczęśliwego końca”.
Od pierwszej chwili po eksplozji prowadzone jest intensywne śledztwo. Początkowo podejrzenie pada na grupę robotników z Organizacji Todt, którzy pracowali w odległo`sci około 100 metrów od miejsca narady. Jednakże nadzorujący ich esesmani kategorycznie wykluczyli taką możliwość. Dopiero drobiazgowe zestawienie poszczególnych faktów po kilku godzinach jednoznacznie wskazało na Stauffenberga.
Jednym z warunków powodzenia spisku, a przede wszystkim powodzenia puczu było zablokowanie węzła łączności i odcięcie kwatery od jakichkolwiek kontaktów z zewnątrz. Czynności tej miał dokonać szef łączności, gen Fellgiebel. Ten jednak stwierdziwszy, że Hitler żyje nie wykonał blokady. To zaważyło na przyszłych niepowodzeniach. W kilka godzin po zdarzeniu zostaje ogłoszony komunikat o nieudanym zamachu i próbie przewrotu. „Hitler żyje i podjął już dalszą pracę. Przemówi do narodu w późnych godzinach wieczornych”.
Tymczasem samolot z pułkownikiem Stauffenbergiem zbliżał się do Berlina... (c.d.n)

Andrzej Małecki Iradosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/

Wilcza jama cz. 5 – Spiskowcy.

Już w momencie dojścia Hitlera do władzy istniała opozycja przeciw szybko postępującej faszyzacji kraju. Hitler zdawał sobie sprawę, że największym i bezkompromisowym wrogiem faszyzmu jest Komunistyczna Partia Niemiec (KPD) i w pierwszym rzędzie przeciwko niej skierowano ostrze uderzenia. W nocy z 27 na 28 lutego 1933 roku aresztowano około 10 tysięcy aktywistów partyjnych rozbijając 17 spośród 22 krajowych kierownictw KPD. Ponadto część działaczy zagrożonych aresztowaniem musiała udać się na emigrację. Osłabiło to znacznie siłę i zdolność organizacyjną KPD, która przeszła całkowicie do podziemia. Również socjaldemokraci (SPD) pozostawali w opozycji wobec hitleryzmu. Nie angażowali się jednak w poważniejsze akcje.
            Opozycja kolportowała wydawnictwa i prasę demaskujące istotę faszyzmu i hitleryzmu. Z tej działalności zasłynęła monachijska organizacja „Biała Róża”.  W ministerstwie lotnictwa działała do połowy 1942 roku organizacja nazwana przez gestapo „Czerwona Kapela”, która dostarczała ZSRR ważnych materiałów dotyczących lotnictwa.
            Swego rodzaju opozycję uprawiano także w kręgach arystokracji, bogatych właścicieli ziemskich i przemysłowców. Takim przykładem może być spiskująca pod kierownictwem  hr von Moltke grupa jego przyjaciół spotykająca się co pewien czas w jednym z jego majątków na Śląsku. Działalność tych ludzi ograniczała się do spotkań, na których wymieniano opinie na temat przyszłego ustroju Niemiec i nowej moralności społecznej.
            Istniała również opozycja w kręgach Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych (OKH), która zaktywizowała się, gdy Hitler ujawnił plan napaści na Polskę. Spowodowana była tym, że część generałów uważająca Francję i Wielką Brytanię za mocarstwa nie tylko z tradycyjnej nazwy, wobec gwarancji udzielonych Polsce przez te kraje, bała się wojny na dwa fronty.
            Dopiero jednak klęska Niemiec na wszystkich frontach i wojska sprzymierzonych stojące u wrót hitlerowskich Niemiec, stwarzały szansę uzyskania poparcia dla próby przewrotu.
            Spiskowcy nie byli jednak ludźmi, którzy dysponowali realną siłą militarną. Ponadto brakowało sprecyzowanego planu działania, nie mówiąc o znacznej rozbieżności poglądów na polityczny kształt przyszłych Niemiec.
            Generalskiej grupie  przewodzili: Carl Goerdeler, były nadburmistrz Lipska, dymisjonowany gen. Płk Ludwik Beck, gen. Hans Oster z Abwehry, jeden z najbliższych współpracowników adm. Canarisa, oraz gen. Hemring von Trescow.
            Ludzie ci w większości reprezentowali pogląd, że Hitlera należy „odsunąć”. Znacznie bardziej radykalne poglądy reprezentowała grupa młodych oficerów z płk. Hr. Von Stauffenbergiem.
            Spiskowcy sądzili, że uda im się na swoją stronę przeciągnąć generałów dowodzących na wschodnich bądź zachodnich frontach i gdy rozmowy na ten temat nie powiodły się zrozumiano, że możliwość taka może zaistnieć dopiero wówczas, gdy Hitler nie będzie żył.
            Spiskowcy oczywiście nie liczyli na wygranie wojny. Jednakże znaczna ich część wierzyła, że Alianci wyrażą zgodę na powrót Niemiec w granice jeżeli nie z 1939 roku, to przynajmniej do stanu z roku 1937.
            Oczywiście, aby jakiekolwiek rozmowy mogły być prowadzone, musiał powstać nowy rząd składający się z osób nie skompromitowanych współpracą z Hitlerem, a jednocześnie musiał posiadać realną siłę wojskową, by stać się partnerem mogącym proponować jakieś warunki.
            W tym celu dowództwo armii zapasowej z gen. Olbrichtem i szefem sztabu płk. Stauffenbergiem na czele opracowało plan operacji pod kryptonimem „Walkiria” opartym o jednostki Wehrmachtu będące w dyspozycji dowództwa wojsk zapasowych a rozlokowane w okolicach Berlina. Pretekstem do opracowaniu planu stała się możliwość buntu dziesiątków tysięcy robotników przymusowych – obcokrajowców zatrudnionych w Berlinie i najbliższej okolicy.
             W momencie śmierci Hitlera miały one otrzymać rozkaz stłumienia „puczu SS”. W Berlinie, jak i wszystkich ważniejszych ośrodkach władzy miano dokonać aresztowania wyższych funkcjonariuszy SS, gestapo i SD, a władzę na mocy ustawy o stanie wyjątkowym przejąć miało wojsko. W celu odizolowania kwatery głównej szef łączności gen. Fellgiebel miał dokonać uszkodzenia węzła łączności, co uniemożliwiłoby kontakt kwatery ze światem.
            Konkretnych prób zamachu podejmowano już kilka. 13 marca 1943 roku w czasie pobytu Hitlera w Smoleńsku w sztabie grupy armii „Środek” gen. Von Trescow wraz z płk. Schlabrendorffem umieszczają na pokładzie samolotu bombę opakowaną w kształt butelek koniaku. Jeden z oficerów towarzyszących Hitlerowi obiecuje dostarczyć tą przesyłkę jako upominek dla jednego z generałów. Z niewiadomych przyczyn bomba nie wybucha lecz Schlabrendorffowi udaje się odzyskać przesyłkę zanim trafiła do rąk adresata.
            Stałe pogarszanie się sytuacji militarnej ponaglało spiskowców. Ponadto otrzymano informację, że gestapo znajduje się na tropie spisku. Cały ciężar wykonania zamachu przyjął na siebie płk. Stauffenberg. Ten młody, liczący zaledwie 37 lat oficer piastował już wojskowe stanowisko szefa sztabu wojsk zapasowych. Odznaczony rycerskim żelaznym krzyżem, znany z konsekwencji i odwagi, był doskonałym kandydatem na zamachowca. Znany ochronie kwatery głównej, gdzie bywał częstym gościem, miał szansę uniknięcia kontroli i przewiezienia do wnętrza ładunku wybuchowego. Dokonał zresztą tego już dwukrotnie.
            11 lipca 1944 roku uczestniczył z bombą w teczce w naradzie w Berchtesgaden, lecz brak Himmlera i Goeringa odwiódł go od realizacji zamierzenia. W cztery dni później 15 lipca w Gierłoży ponownie ma bombę w teczce, lecz niespodziewane skrócenie narady przez Hitlera uniemożliwia akcję. Następnie zostaje ponownie wezwany do Gierłoża na dzień 20 lipca, gdzie referować ma na temat przerzucenia wojsk zapasowych z rzeszy na front wschodni. Tym razem jest zdecydowany dokonać zamachu bez względu na to, czy Himmler i Goering będą obecni. Tak więc ostateczna decyzja została podjęta.  (c.d.n.)

Andrzej Małecki i Radosław Małecki

Zapraszam także do czytania moich felietonów na: http://www.motozagadka.blogspot.com/